Od wielu lat media zwykły nas raczyć prezentacją wypowiedzi bardziej lub mniej znanych osobistości na temat: kim jest dla mnie Jan Paweł II. Tendencja ta nasila się gwałtownie w związku z “wielkimi wydarzeniami" i “szczególnymi okazjami", na które w naszej szerokości geograficznej panuje prawdziwa klęska urodzaju. Mniejsza o to, że wszelkiego rodzaju bałwochwalstwo jest nudne i pretensjonalne. Wszak ekshibicjonistyczne wyznania, za co ta czy inna osoba publiczna wielbi papieża, nie są bynajmniej wyłącznie kwestią smaku. Zdecydowanie poza aspekt estetyczny wykracza fakt, iż adoratorzy Jana Pawła II nagminnie mają w zwyczaju zwieńczać malowane przez siebie laurki rzucającą wprost na kolana konstatacją mniej więcej takiej treści: papież jest tak wielkim człowiekiem, a jego zasługi tak znaczące i niekwestionowane, że powinien (co skromniejsi poprzestają na słowie: może) być autorytetem nawet dla niewierzących. Aż dziw bierze, że słowa te - chociaż wypowiadane niezwykle często - za nic jakoś nie chcą stać się ciałem i jak dotąd nikt nie wystąpił z deklaracją: jestem ateistą, a mimo to moim autorytetem jest ,,ojciec święty".
Straszliwie natomiast potrafi się rozsierdzić polska opinia publiczna, gdy tylko ktokolwiek - czy to niewierzący, czy wyznający inną niż katolicka religię, czy wreszcie katolik (bo i tacy przecież się zdarzają!) - ośmieli się zaprotestować przeciwko narzucaniu komukolwiek autorytetu papieża; a tego rodzaju publiczne oświadczenia w opiniotwórczych mediach to coraz rzadszy ewenement. Ale co ciekawe, równolegle z oficjalnie sterowanym kultem ,,ojca świętego" można zaobserwować inne zjawisko. Otóż, o ile na forum wygłasza się wyłącznie egzaltowane hymny na cześć największego w historii świata Polaka, o tyle w codziennych rozmowach zwykłych zjadaczy chleba dorównują im pasją i zaciekłością sądy wyrażające dezaprobatę dla papieża-Polaka, krytykujące go za pychę, arogancję i uzurpowanie sobie władzy. Ta rozbieżność jest co najmniej zastanawiająca. Oczywiście natychmiast nasuwa się pytanie, czy myślącym inaczej starczyłoby odwagi, aby uczynić należyty użytek z konstytucyjnie zagwarantowanej wolności słowa i poglądów w sytuacji, gdyby nadarzyła się okazja wypowiedzenia własnego zdania przed szerszą publicznością. Przyznać się, iż nie należy się do fan klubu ,,ojcu świętego", to - nie wiedzieć czemu - w III RP (kraju ponoć demokratycznym) wyczyn nie lada bohaterski.
Czy jednak rzeczywiście Jan Paweł II jest dla Polaków tak wielkim autorytetem, jak pompatyczne są ich wiernopoddańcze deklaracje? Spróbujmy odrzucić tromtadracje i teatralne gesty - notabene specjalność kuchni polskiej - a szybko okaże się, że jest on przede wszystkim idolem, jedną z ikon kultury masowej, jego fenomen zaś da się streścić w trzech słowach: Joannes Paulus Superstar. W Polsce - ojczyźnie papieża - jego kult przybiera nigdzie nie spotykane rozmiary. I chyba nikt już nie zdoła zliczyć różnego rodzaju pielgrzymek ciągnących do Rzymu po to, by odwiedzić papieża, stawianych mu pomników, przyznawanych honorowych obywatelstw, ulic nazywanych jego imieniem, szlaków turystycznych wytyczonych śladami jego wędrówek, rozmaitych izb pamięci, czy pojawiających się niczym grzyby po deszczu tablic upamiętniających miejsca, w których postała jego noga. Wizerunek papieża prześladuje nas dosłownie na każdym kroku, od znaczków pocztowych i kart telefonicznych począwszy, a na różnego rodzaju szczególnie kiczowatych gadżetach skończywszy.
Doskonale rozwija się biznes żerujący na masowej słabości Polaków na punkcie Jego Świątobliwości. Na papieżu zbijają fortunę zachodnie koncerny specjalizujące się w tzw. prasie kolorowej, wydając jemu poświęcone edycje. Z kolei największy polski (jeszcze!) bank detaliczny, wychodząc naprzeciw społecznemu zapotrzebowaniu, oferuje swoim klientom kredyt i lokatę “Pielgrzym". Na tym wszakże to szaleństwo bynajmniej się nie kończy.
Chwytać wiatr w żagle próbują również nasi “wybitni", z reguły niedowartościowani twórcy, licząc zapewne na to, że samo poprzedzenie odpowiednią dedykacją artystycznie żenującego dokonania pozwoli albo zwiększyć jego sprzedaż (wszak fan klub Ojca Świętego tak liczny), albo - co nie mniej pożądane - zapewni jakieś dotacje, rządowe czy choćby samorządowe. Nie trzeba być szczególnie wnikliwym obserwatorem, aby dostrzec epidemię twórczości czerpiącej natchnienie z ,,ojca świętego".
Naturalnie, nieźle się również sprzedają wspomnienia związane z tą kluczową dla Polaków Osobą, ale tu należy uważać, obowiązują bowiem ściśle określone wzorce, poza które w żadnym wypadku wykraczać nie wypada - wspomnienia także podlegają procesowi sakralizacji.
Zakończę więc moim własnym wspomnieniem związanym z tą postacią. Podczas medialnej fety zorganizowanej w osiemdziesiątą rocznicę urodzin Karola Wojtyły, przypomniałam sobie o istnieniu pewnej fotografii w moim skromnym domowym archiwum. Dla mnie jej historia, nie przez przypadek, zbiega się z początkiem pontyfikatu Jana Pawła II.
Tamtego, dla niektórych pamiętnego dnia, gdy została obwieszczona światu wielka nowina, mój ojciec, zastanawiając się, czy to na pewno ten sam Karol Wojtyła, odszukał to właśnie zdjęcie, by zobaczyć, czy nie myli się co do osoby.
Wspomniane zdjęcie zostało wykonane w 1944 roku w Krakowie, gdzie ojciec znalazł schronienie w jakimś klasztorze po upadku Powstania Warszawskiego, w którym uczestniczył jako młodociany żołnierz AK. Nieznany fotograf uwiecznił grupę dzieci, nastolatków i kobiet z niemowlętami na rękach - a ponieważ jest wśród nich ktoś przebrany za Świętego Mikołaja i są bardzo symboliczne podarki, łatwo się domyślić, jaka była to okazja. Wszyscy zaś zostali starannie ustawieni wokół centralnej, niemal posągowej postaci - której w kilkadziesiąt lat później rozliczni hagiografowie przypiszą obalenie komunizmu, rozbrojenie reżimu Pinocheta i dyktatury Marcosa oraz Bóg wie, jakie jeszcze zasługi - wówczas jeszcze tylko kleryka, Karola Wojtyły.
Ze wspomnień ojca niestety pamiętam niewiele: jakiś sierociniec prowadzony przez zakonnice, przyklasztorny zakład włókienniczy, w którym wytwarzano tkaniny z włókien pokrzywy, wyglądem podobno przypominające dżins. W każdym razie młody Karol Wojtyła bywał tam częstym gościem. Kilkakrotnie pytałam ojca, jak go zapamiętał i w odpowiedzi uzyskiwałam zawsze to samo i tylko tyle: przepowiadano mu wielką karierę, a dzieciarnia wprost za nim przepadała, ponieważ... opowiadał im nazbyt swobodne, jak dla dzieci, dowcipy. Na próżno jednak usiłowałam dociec, cóż to były za dowcipy Ojciec twierdził, że ich treści nie jest w stanie odtworzyć po tylu latach i że nawet niekoniecznie owe żarty musiały być aż tak bardzo niestosowne, ale wtenczas wydawały mu się zanadto swawolne i raczej mało odpowiednie dla dzieci.
Poczucie humoru Karola Wojtyły dawno już obrosło legendą i nie jest moim zamiarem jej burzyć. Intryguje mnie natomiast, co nastolatkowi, wychowanemu w duchu jak najbardziej świeckim (czyli, jak klerykałowie głoszą, od dzieciństwa deprawowanemu), mającemu za sobą dramatyczne doświadczenia (ucieczkę z transportu do Oświęcimia, Powstanie Warszawskie i ucieczkę z obozu w Pruszkowie) mogło się wydawać “niestosowne i zbyt swobodne" w żartach, opowiadanych przez niewiele odeń starszego kleryka Wojtyłę. A może ktoś się domyśla?
__________________________________________________________
Źródło:
“Bez dogmatu", nr 46, jesień 2000
Straszliwie natomiast potrafi się rozsierdzić polska opinia publiczna, gdy tylko ktokolwiek - czy to niewierzący, czy wyznający inną niż katolicka religię, czy wreszcie katolik (bo i tacy przecież się zdarzają!) - ośmieli się zaprotestować przeciwko narzucaniu komukolwiek autorytetu papieża; a tego rodzaju publiczne oświadczenia w opiniotwórczych mediach to coraz rzadszy ewenement. Ale co ciekawe, równolegle z oficjalnie sterowanym kultem ,,ojca świętego" można zaobserwować inne zjawisko. Otóż, o ile na forum wygłasza się wyłącznie egzaltowane hymny na cześć największego w historii świata Polaka, o tyle w codziennych rozmowach zwykłych zjadaczy chleba dorównują im pasją i zaciekłością sądy wyrażające dezaprobatę dla papieża-Polaka, krytykujące go za pychę, arogancję i uzurpowanie sobie władzy. Ta rozbieżność jest co najmniej zastanawiająca. Oczywiście natychmiast nasuwa się pytanie, czy myślącym inaczej starczyłoby odwagi, aby uczynić należyty użytek z konstytucyjnie zagwarantowanej wolności słowa i poglądów w sytuacji, gdyby nadarzyła się okazja wypowiedzenia własnego zdania przed szerszą publicznością. Przyznać się, iż nie należy się do fan klubu ,,ojcu świętego", to - nie wiedzieć czemu - w III RP (kraju ponoć demokratycznym) wyczyn nie lada bohaterski.
Czy jednak rzeczywiście Jan Paweł II jest dla Polaków tak wielkim autorytetem, jak pompatyczne są ich wiernopoddańcze deklaracje? Spróbujmy odrzucić tromtadracje i teatralne gesty - notabene specjalność kuchni polskiej - a szybko okaże się, że jest on przede wszystkim idolem, jedną z ikon kultury masowej, jego fenomen zaś da się streścić w trzech słowach: Joannes Paulus Superstar. W Polsce - ojczyźnie papieża - jego kult przybiera nigdzie nie spotykane rozmiary. I chyba nikt już nie zdoła zliczyć różnego rodzaju pielgrzymek ciągnących do Rzymu po to, by odwiedzić papieża, stawianych mu pomników, przyznawanych honorowych obywatelstw, ulic nazywanych jego imieniem, szlaków turystycznych wytyczonych śladami jego wędrówek, rozmaitych izb pamięci, czy pojawiających się niczym grzyby po deszczu tablic upamiętniających miejsca, w których postała jego noga. Wizerunek papieża prześladuje nas dosłownie na każdym kroku, od znaczków pocztowych i kart telefonicznych począwszy, a na różnego rodzaju szczególnie kiczowatych gadżetach skończywszy.
Doskonale rozwija się biznes żerujący na masowej słabości Polaków na punkcie Jego Świątobliwości. Na papieżu zbijają fortunę zachodnie koncerny specjalizujące się w tzw. prasie kolorowej, wydając jemu poświęcone edycje. Z kolei największy polski (jeszcze!) bank detaliczny, wychodząc naprzeciw społecznemu zapotrzebowaniu, oferuje swoim klientom kredyt i lokatę “Pielgrzym". Na tym wszakże to szaleństwo bynajmniej się nie kończy.
Chwytać wiatr w żagle próbują również nasi “wybitni", z reguły niedowartościowani twórcy, licząc zapewne na to, że samo poprzedzenie odpowiednią dedykacją artystycznie żenującego dokonania pozwoli albo zwiększyć jego sprzedaż (wszak fan klub Ojca Świętego tak liczny), albo - co nie mniej pożądane - zapewni jakieś dotacje, rządowe czy choćby samorządowe. Nie trzeba być szczególnie wnikliwym obserwatorem, aby dostrzec epidemię twórczości czerpiącej natchnienie z ,,ojca świętego".
Naturalnie, nieźle się również sprzedają wspomnienia związane z tą kluczową dla Polaków Osobą, ale tu należy uważać, obowiązują bowiem ściśle określone wzorce, poza które w żadnym wypadku wykraczać nie wypada - wspomnienia także podlegają procesowi sakralizacji.
Zakończę więc moim własnym wspomnieniem związanym z tą postacią. Podczas medialnej fety zorganizowanej w osiemdziesiątą rocznicę urodzin Karola Wojtyły, przypomniałam sobie o istnieniu pewnej fotografii w moim skromnym domowym archiwum. Dla mnie jej historia, nie przez przypadek, zbiega się z początkiem pontyfikatu Jana Pawła II.
Tamtego, dla niektórych pamiętnego dnia, gdy została obwieszczona światu wielka nowina, mój ojciec, zastanawiając się, czy to na pewno ten sam Karol Wojtyła, odszukał to właśnie zdjęcie, by zobaczyć, czy nie myli się co do osoby.
Wspomniane zdjęcie zostało wykonane w 1944 roku w Krakowie, gdzie ojciec znalazł schronienie w jakimś klasztorze po upadku Powstania Warszawskiego, w którym uczestniczył jako młodociany żołnierz AK. Nieznany fotograf uwiecznił grupę dzieci, nastolatków i kobiet z niemowlętami na rękach - a ponieważ jest wśród nich ktoś przebrany za Świętego Mikołaja i są bardzo symboliczne podarki, łatwo się domyślić, jaka była to okazja. Wszyscy zaś zostali starannie ustawieni wokół centralnej, niemal posągowej postaci - której w kilkadziesiąt lat później rozliczni hagiografowie przypiszą obalenie komunizmu, rozbrojenie reżimu Pinocheta i dyktatury Marcosa oraz Bóg wie, jakie jeszcze zasługi - wówczas jeszcze tylko kleryka, Karola Wojtyły.
Ze wspomnień ojca niestety pamiętam niewiele: jakiś sierociniec prowadzony przez zakonnice, przyklasztorny zakład włókienniczy, w którym wytwarzano tkaniny z włókien pokrzywy, wyglądem podobno przypominające dżins. W każdym razie młody Karol Wojtyła bywał tam częstym gościem. Kilkakrotnie pytałam ojca, jak go zapamiętał i w odpowiedzi uzyskiwałam zawsze to samo i tylko tyle: przepowiadano mu wielką karierę, a dzieciarnia wprost za nim przepadała, ponieważ... opowiadał im nazbyt swobodne, jak dla dzieci, dowcipy. Na próżno jednak usiłowałam dociec, cóż to były za dowcipy Ojciec twierdził, że ich treści nie jest w stanie odtworzyć po tylu latach i że nawet niekoniecznie owe żarty musiały być aż tak bardzo niestosowne, ale wtenczas wydawały mu się zanadto swawolne i raczej mało odpowiednie dla dzieci.
Poczucie humoru Karola Wojtyły dawno już obrosło legendą i nie jest moim zamiarem jej burzyć. Intryguje mnie natomiast, co nastolatkowi, wychowanemu w duchu jak najbardziej świeckim (czyli, jak klerykałowie głoszą, od dzieciństwa deprawowanemu), mającemu za sobą dramatyczne doświadczenia (ucieczkę z transportu do Oświęcimia, Powstanie Warszawskie i ucieczkę z obozu w Pruszkowie) mogło się wydawać “niestosowne i zbyt swobodne" w żartach, opowiadanych przez niewiele odeń starszego kleryka Wojtyłę. A może ktoś się domyśla?
__________________________________________________________
Źródło:
“Bez dogmatu", nr 46, jesień 2000
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.