Irena rozumiała, jak wielkie stanowi zagrożenie dla Kościoła. „Czasem dziwię się, dlaczego mnie jeszcze nie zamordowaliście” – mówiła przyjacielowi papieża…
W połowie stycznia 1983 r. oficerowie Departamentu IV MSW i towarzyszący im specjalista włamywacz z Departamentu „T” podjęli w krótkim odstępie czasu dwie próby tajnego wejścia do mieszkania ks.Andrzeja Bardeckiego, skąd zamierzali wykraść przechowywane przez duchownego intymne listy Karola Wojtyły do Ireny Kinaszewskiej. Gdy oba podejścia spaliły na panewce, „białym kołnierzykom” z MSW puściły nerwy. „Podpalcie w nocy tę kamienicę i wejdźcie oficjalnie, ratować mieszkańców oraz »nasz« dobytek” – żądali od swoich ludzi. Ci postanowili jednak odpuścić i wrócili do Warszawy. Na krótko. Ponieważ czerwiec (termin wizyty papieskiej w Polsce) zbliżał się nieubłaganie, żądni haków na Wojtyłę generałowie wyciągnęli z szuflady „plan C”…
„Tajne przeszukanie mieszkania figuranta (ks. Bardeckiego – dop. red.) może nastąpić jedynie z wykorzystaniem przypadkowego zbiegu okoliczności, których zaistnienia i terminu nie jesteśmy w stanie określić (…). Wykorzystując dotychczasowe wszechstronne rozpoznanie sytuacji operacyjnej, jesteśmy przygotowani do wejścia ad hoc (…) należy jednak podkreślić, że każda kolejna próba wyprowadzenia współlokatorów grozi, w razie niepowodzenia, dekonspiracją naszego zainteresowania obiektem i przeniesieniem w inne miejsce bądź nawet całkowitą utratą możliwości przejęcia interesujących nas dokumentów (…). Chcąc uniknąć ryzyka zastosowania przemocy, proponuję zawiesić działania na okres 4–5 miesięcy”– czytamy w notatce z 20 stycznia 1983 r., złożonej na ręce dyrektora Departamentu IV gen. Zenona Płatka przez dowodzącego krakowską operacją kpt. P.
– Przy każdym przedsięwzięciu typu tajne przeszukanie bądź instalacja podsłuchu jest jedna naczelna zasada: absolutnie nie dać się złapać. Grupa realizacyjna musi więc być przygotowana na najbardziej przykre niespodzianki, a nawet na to, aby człowiekowi, który ich nakryje, dać po prostu w łeb, żeby zdążyć się ewakuować. Choć wszystkie osoby stanowiące potencjalne zagrożenie poddane są w czasie akcji ścisłej obserwacji, zawsze trzeba się liczyć z tym, że jakiś niezidentyfikowany pociotek bądź sąsiad ma drugi komplet kluczy od mieszkania i w najgorszym z możliwych momencie zechce mu się tam wejść – tłumaczy specjalista z dawnego Departamentu „T”.
Stojąc już z listami Wojtyły pod ścianą, sztabowcy z bezpieki wpadli na pomysł, żeby w Krakowie zacząć od końca, czyli od owego „wariantu awaryjnego” w postaci napadu na lokatora, który przy trzeciej próbie tajnego wejścia do mieszkania ks. Bardeckiego będzie miał pecha, że pozostał w tej fatalnej godzinie w domu.
„Coś jeszcze się stamtąd oprócz listów Kinaszewskiej zabierze, aby upozorować motyw rabunkowy. Proszę napisać koncepcję z faktyczną oceną możliwości definitywnego załatwienia sprawy i uwzględniającą ewentualność zastosowania przemocy” – rozkazał gen. Płatek podwładnemu.
Ścisłe kierownictwo resortu (ministrem był wówczas gen. Czesław Kiszczak, a jego pierwszym zastępcą i Szefem Służby Bezpieczeństwa – gen. Władysław Ciastoń) potrzebowało zaledwie kilku godzin na zastanowienie. Dokument zaaprobował osobiście Ciastoń. „Jestem oczywiście jak najbardziej „za”, ale nie chciałbym odbierać satysfakcji zastępcy. Lepiej będzie, jeśli to podpisze bezpośrednio nadzorujący” – tłumaczył podkomendnym minister.
– „Technika” ma już dla was przygotowane radiostacje i eter do obezwładnienia, a specjalista od zamków tylko czeka na sygnał. Najpóźniej jutro macie być w Krakowie. Tylko tym razem pod żadnym pozorem nie pokazujecie się w komendzie. Wszystko organizujecie własnymi siłami. Włącznie z obserwacją. Do pomocy możecie jedynie wziąć zaufanych ludzi z miejscowej „czwórki” – zakomunikował gen. Płatek kapitanowi P., wręczając mu glejt zezwalający na dokonanie napadu.
2 lutego 1983 r. oficerowie SB podjęli ostatnią próbę tajnego wejścia do mieszkania ks. Bardeckiego. Gdy wszyscy księża wyszli do swoich zajęć, panie B.S.i B.B. (funkcjonariuszki krakowskiego Wydziału IV) – wyposażone w dokumenty „opiekunek społecznych” – zadzwoniły do drzwi. Otworzyła im gosposia. Rozmawiały z nią przez kilkanaście minut, zapraszając m.in. do wizyty w składzie z darami. „Proszę przyjść jeszcze dzisiaj, a najlepiej od razu razem z nami, bo niedługo zamykamy. Mamy nową dostawę artykułów spożywczych” – kusiły.
– Sterczeliśmy tam na siarczystym mrozie w pełnym pogotowiu i początkowo wszystko szło główką do przodu. Ludzie obserwujący księży przysyłali uspokajające sygnały, słyszeliśmy przez radio, że gosposia jest cała w skowronkach, więc wszystko wyglądało na to, że lada moment wejdziemy. Po chwili kobitka zaczęła się jednak wahać. Tłumaczyła, że musi najpierw zapytać księży, czy wolno jej cokolwiek wziąć… Ostatecznie nie ruszyła tyłka z domu, więc kupiliśmy aprowizację, trochę alkoholu i zasiedliśmy całą ekipą w pokoju hotelowym, żeby opracować w szczegółach wejście na siłę z eterem na usta, gdyby gosposia spanikowała. Chcieliśmy to zrobić już nazajutrz – wspomina jeden z uczestników operacji.
Wieczorem zabrakło im alkoholu. Kpt. P. wsiadł w samochód i pojechał „zatankować” do pełna. Wąską wyjazdową alejką gnał z naprzeciwka inny pojazd. Oficer uciekł na pobocze. Było ślisko, trafił w słup oświetleniowy i rozbił służbowe auto. Ktoś z hotelowej obsługi wezwał patrol „drogówki”.
Incydent zakończył się bez większych szkód. Milicjanci zrobili oględziny miejsca zdarzenia oraz spisali protokół. Gdy zobaczyli dowód rejestracyjny, poprosili kpt. P. o legitymację służbową i w tym momencie pozostał już ślad, że człowiek z MSW przebywa w Krakowie. Na domiar złego ekipa pozostała bez środka transportu…
– Okazało się, że nasz pobyt w Krakowie nabrał nieszczęśliwego rozgłosu, co uniemożliwiało kontynuację planu. Rano dowiedzieliśmy się z „czwórki”, że milicyjny raport o wieczornym zdarzeniu jest już na biurku komendanta wojewódzkiego. P. przekazał tę wiadomość Płatkowi. Generał zaklął i tylko warknął w słuchawkę: „Wracać!” – ujawnia por.S.
– Jeździli na mnie przez kilka dni, aż wreszcie złożyłem dyrektorowi gotowość ustąpienia ze stanowiska. Nie przyjął propozycji – wspominał przed laty w rozmowie z dziennikarzem „FiM” kpt. P.
Kompletnie nieświadomi toczącej się wokół nich gry, Kinaszewska wraz z ks. Bardeckim żyli już czerwcowym spotkaniem z Karolem. Irena liczyła na rozmowę w cztery oczy w siedzibie krakowskiej kurii i odgrażała się opiekunowi, że „coś sobie zrobi”, jeśli jej tego nie załatwi. Postanowiła napisać do dawnego kochanka długi wspomnieniowy list o wspólnie spędzonych latach i wręczyć go adresatowi osobiście.
– Ks. Andrzej o mały włos nie oszalał, gdy mu o tym powiedziała, prosząc, żeby zwrócił jej choćby na kilka dni pamiątki po Karolu. Kategorycznie odmówił. Chciał jej zabrać maszynę do pisania, ale ostatecznie ograniczył się do codziennego kontrolowania notatek i lustrowania zakamarków mieszkania. Mimo ostrych przekleństw, jakimi go w trakcie tych przeszukań obdarzała, ośmielał się nawet zaglądać do szuflady z damską bielizną – wspomina mjr B., która ze stenogramów podsłuchanych rozmów współtworzyła w Departamencie IV remake pamiętnika Kinaszewskiej.
Irena z listu nie zrezygnowała, ale wobec wprowadzonych restrykcji pisała tę swoistą historię papiestwa po nocach i w najściślejszej tajemnicy przed otoczeniem. Tylko w rozmowach z red. Konradem S.zdarzało jej się ujawniać fragmenty.
– Nie zdołaliśmy dojść, gdzie chowała brudnopis. Pamiętam, że wielokrotnie go poprawiała, konsultując z S. niektóre treści i formę oraz próbując wspólnie uściślić daty i miejsca potajemnych wypraw z Karolem – dodaje mjr B.
Bezpieka postanowiła wówczas wziąć red. S. na tapetę. Ponieważ przez te wszystkie lata nie znaleźli na niego żadnego ostrego haka, zagrali lojalnością członka PZPR.
– Nie chcieliśmy faceta płoszyć, więc przeprowadziliśmy z nim kilka rozmów operacyjnych pod jakąś banalną legendą. Nawet ładnie zaczął się układać, ale gdy tylko delikatnie zbaczaliśmy na papieża, od razu strasznie się usztywniał. Później przejęła go Warszawa. Przyjeżdżał tu płk Eugeniusz M., jednak niewiele wskórał. Ostatecznie uznaliśmy, że lepiej będzie, jeśli zastosujemy pewną formę rezydentury i redaktorkiem zajmie się bardzo rezolutny oraz w pełni dyspozycyjny tajny współpracownik „Lajkonik”. Tym bardziej że obaj z S. lubili od czasu do czasu dać sobie porządnie „w szyję” – mówi ppłk C. z krakowskiej SB.
Zanim „Lajkonik” zaczął spełniać pokładane w nim nadzieje, w czerwcu 1983 r. do Polski przyjechał JPII. Irenę doprowadzono przed papieskie oblicze, ale rozmowa bez świadków nie trwała dłużej niż pół godziny. Wróciła do domu zawiedziona, roztrzęsiona i przez kilka dni nie rozstawała się z butelką.
– To była biedna, opuszczona kobieta. Syn Adam daleko w Gdańsku, żadnych prawdziwych przyjaciół, potworny ciężar dźwigany na schorowanych barkach, bezwzględna kościelna ochrona… Kiedyś rzuciła ks. Bardeckiemu w twarz: „Czasem dziwię się, dlaczego mnie jeszcze nie zamordowaliście”. Mimo mojej paskudnej roboty, szczerze jej z daleka, tak po babsku, współczułam – wyznaje mjr B.
Jednak jej koledzy z „firmy” nie mieli podobnych sentymentów. Wciąż jeszcze żyjąca Irena stanowiła dla nich tak wielką pokusę, że z początkiem 1984 r. przystąpili do nowej operacji mającej na celu ściśnięcie Wojtyły za jądra. Tym razem pod „banderą” Szarych Wilków – ugrupowania terrorystycznego, z którego wywodził się zamachowiec Mehmet Ali Agca…
___________________________________________________________________
Źródło:
FaktyiMity.pl Nr 42(502)/2009
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.