czwartek, 8 maja 2014

FiM – Och, Karol (2)


Poważna choroba metropolity – abpa Baziaka – sprawiła, że od 1960 r. biskup Wojtyła objął faktyczne zarządzanie diecezją. Irena K. z trudem znosiła nasilenie jego obowiązków, uniemożliwiające utrzymywanie kontaktów z dotychczasową częstotliwością.

Przychodził coraz rzadziej, ale wciąż chętnie. Miał tu swoisty azyl, wyraźnie lubił przebywać w jej towarzystwie, choć do zbliżeń fizycznych już nie dochodziło. – A przynajmniej my ich nie zarejestrowaliśmy – zastrzega M.

Bezpieka nie wykorzystywała zgromadzonych materiałów. „Nie bardzo wiadomo było, co z tym fantem zrobić” – dowiaduję się w Krakowie. Kontakty operacyjne z biskupami zastrzeżone były dla Warszawy, a tam uznali, że Wojtyła nie pójdzie na żaden tajny układ. Był zaliczany do biskupów „wojujących”, więc w MSW zaczęli przemyśliwać, jakby go zneutralizować kłopotami osobistymi. A one już wisiały w powietrzu!

Po nominacji na urząd metropolity spotkania z Ireną K. stały się sporadyczne. Ona ciężko to przeżywała. Szukała pociechy w alkoholu, a co gorsza, zaczęła spisywać wspomnienia. Z konklawe w 1967 r. wrócił kardynałem i dramat się pogłębił. Wpadał ukradkiem i jak po ogień. Teraz ona odwiedzała go w siedzibie Kurii Metropolitalnej. Jednak, zgodnie z zasadą, bezpośrednie kontakty zastąpić musiała wymiana listów za pośrednictwem zaufanego ks. Bardeckiego, mającego do kard. Wojtyły nieograniczony dostęp.

Płacząc, czytała na głos ich fragmenty redaktorowi S. oraz w czasie rzadkich wizyt, synowi.

– Pomijała wątki intymne, ale gdy miała „humorek”, bywało, że stawała się mniej ostrożna. Można się było wówczas przekonać, że Wojtyła jeszcze trwał w uczuciach, ale z czasem, po upływie około 2 lat temperatura tych liścików opadła. Pojawiał się jeszcze u niej 3, może 4 razy w roku i już tylko po to, żeby na jakiś czas spacyfikować jej nastroje. Zaczęła mu już ciążyć – kończy płk M.

Pewnego razu, ze ścian mieszkania ks. Bardeckiego dobiegła bezpiekę informacja, że kardynała Wojtyłę „drąży zatroskanie”, żeby nie dotarli do Ireny, wykorzystując jej nałóg. – Bo to już było preludium alkoholizmu. Obawiali się, czy aby już nie jest inwigilowana – mjr A. spędził ze słuchawkami na uszach kilkanaście lat.

Na prośbę kardynała, ks. Bardecki oraz red. S. pilnowali ją codziennie i na zmianę. Towarzyszyli prawie od rana do wieczora, zabezpieczali bieżące potrzeby, robili zakupy. Ten pierwszy poświęcił się szczególnie. Pod pretekstem zainteresowania linią programową kłopotliwego dla władz „Tygodnika Powszechnego”, bezpieka nawiązała z nim dyskretny kontakt. Ksiądz ocenił to jako kamuflaż. Godził się więc na kolejne spotkania, uznając, że spełnia rolę tarczy. Zwłaszcza dla Ireny K. Prowadził swoistą grę, sącząc i selekcjonując informacje. Z czasem nawet zaprzyjaźnił się ze swoim rozmówcą. Na tyle, że zarejestrowali ks. Bardeckiego jako tajnego współpracownika. Przyznajmy – na wyrost.

Mamy wreszcie październik 1978 roku. Po chwilowej euforii z uzyskania przez przyjaciela stałego zameldowania w Watykanie, pani K. wreszcie zrozumiała, że dla siebie – straciła go na zawsze.

Opiekunowie z najwyższym trudem kontrolowali jej alkoholowe zachowania, aż wreszcie stracili na nią wpływ. Jeszcze ks. Bardecki zabrał podopieczną do Rzymu, ale czymże była – prywatna wprawdzie – ale przecież tylko audiencja, wobec pięknej, nieodległej przeszłości! Tłumaczyli, prosili o rozwagę – wszystko jak grochem w ścianę. Przyjmowała argumenty, lecz gdy tylko została sama, dla stłumienia bólu rozstania robiła swoje, czyli topiła smutki. Jakże musiała go kochać!

Pewnego razu ks. Bardecki zdołał wreszcie nakłonić panią K., aby dobrowolnie przekazała mu cały zbiór listów, liścików i pamiątek związanych z Karolem Wojtyłą. Zabrał wszelkie jego rękopisy, twierdząc, że je odpowiednio zabezpieczy. Irena czuła się towarzysko opuszczona i winą za to obarczała ks. Bardeckiego. Słabo protestowała wobec wprowadzonej przez „opiekuna” prohibicji czy ograniczeń w przyjmowaniu jakichkolwiek gości pod jego nieobecność. Podobno krzywił się nawet na wieść o spotkaniu z członkiem ich starej paczki. Nowe znajomości zupełnie nie wchodziły w rachubę. Czasem jednak buntowała się, obsypując ks. Bardeckiego najgorszymi wyzwiskami. Czując dwuznaczność sytuacji, nawet redaktor S. pojawiał się u Ireny K. coraz rzadziej. Tymczasem bezpieka nie zasypiała gruszek w popiele.

Gdy tylko Irena K. zaczęła spisywać pamiętnik, natychmiast się przyłączyli. Ilekroć coś napisała, to oni zaraz też. – Chyba żeby przywołać wspomnienia, czytała swoje teksty na głos, a my wszystkie stenogramy z nasłuchu wysyłaliśmy do Warszawy – pamięta mjr A.

Kupili sobie nawet taką samą maszynę do pisania, nad którą mozoliła się Irena K. Obu stronom nie szło najlepiej, bo w chwili wyboru Wojtyły na papieża byli dopiero w okolicach 1965 roku. Na przełomie 1982/1983 wiadomo już było o kolejnej wizycie JPII w Polsce (czerwiec ’83). W MSW wymyślili, że pamiętniki Ireny K. warto by mieć na podorędziu. Wyszlifowali to, co mieli, i bardzo zapragnęli mieć listy zarekwirowane przez ks. Bardeckiego. Odpowiednie polecenia dostał znany skądinąd kpt. Grzegorz Piotrowski.

– Siedział w Krakowie chyba z tydzień. Od gospodarzy dostał do pomocy trzech pracowników wydzielonych do zadań specjalnych. Próbowali najpierw z agenturą. Dwie jednostki miały dostęp do Bardeckiego, ale nie było człowieka, który mógłby wykraść papiery, choćby za cenę dekonspiracji – mjr G., ówczesny podkomendny Piotrowskiego, przytacza dalej szczegóły zbyt specjalistyczne, aby je relacjonować.

Szukali sposobu dostania się do mieszkania pod nieobecność lokatora, ale w trakcie kilkudniowej obserwacji nie zdarzyło się, aby najbliżsi sąsiedzi opuścili swoje mieszkania jednocześnie. Nie wiedzieli, gdzie szukać dokumentów, gdyby jakimś cudem znaleźli się w środku, ale się w końcu dowiedzieli. Robił wówczas w Krakowie karierę bardzo rezolutny tajny współpracownik o pseudonimie Lajkonik. Orbitował wokół redaktora Konrada S. Obaj panowie lubili – od czasu do czasu – dać sobie razem porządnie „w szyję”. Okazało się, że redaktor orientuje się, gdzie ks. Bardecki przechowuje najcenniejsze pamiątki i nie widział powodu, żeby chronić tę wiedzę przed przyjacielem.

Już wtajemniczeni „gdzie”, wciąż nie wiedzieli – „jak”. Po kolejnej bezowocnej wizycie w Krakowie Piotrowski opowiadał majorowi G., że w MSW niecierpliwią się do tego stopnia, iż usłyszał nawet sugestię: „Podpalcie w nocy tę cholerną kamienicę i wejdźcie oficjalnie, ratować mieszkańców i »nasz dobytek«”. Kombinowali na różne sposoby, przymierzali się nawet do pozorowanego napadu rabunkowego, ale listów Wojtyły nie posiedli. Na początku 1984 roku minister Kiszczak miał przypomnieć szefowi pionu „kościelnego” w MSW, gen. Płatkowi, że coś mu obiecał.

– Chodziło o dostarczenie najwyższym władzom państwowym materiałów ilustrujących krakowski okres biografii papieża Jana Pawła II. Tego, co mieli na taśmach magnetofonowych, z oczywistych powodów nikt nie mógłby wykorzystać bez ujawnienia istnienia podsłuchów. Oczekiwanie musiało mocno już znudzić gen. Kiszczaka, więc zamiast łapać muchy, wpadł na pomysł. Człowiek, który mi o tym opowiada, zastrzega nieujawnianie nawet części inicjału.

Minister chciał mieć kompletną dokumentację, aby móc ostatecznie zadecydować o taktyce. Działania miały być prowadzone pod kątem zaiste szatańskiego scenariusza, inspirowanego najprawdopodobniej bardzo nagłośnioną wizytą JPII w więzieniu, u Ali Agcy (27 grudnia 1983 r.).

– To był pomysł, żeby schwytać, na przykład ujawniając przemyt, jakiegoś Turka powiązanego z Szarymi Wilkami. Mieliśmy w Polsce kilku, a i towarzysze z KGB mogli kogoś podsunąć. Turek zbiera materiały kompromitujące papieża – argumenty do pertraktacji na rzecz uwolnienia Ali Agcy, rozumiesz? Zatrzymują go, „odbierają” papiery i z lekkim hukiem deportują z kraju. Gen. Jaruzelski kanałami dyplomatycznymi lub osobiście, oddaje „uratowane” materiały Wojtyle, wywołując powody do wdzięczności i… zadumy, czy oddano Watykanowi naprawdę wszystko i ile zrobiono kopii – uświadamia mnie ten „bez inicjałów”.

Po raz kolejny w Krakowie zagościła ekipa z MSW, aby odtworzyć przeszłość Wojtyły. Skupili się na Konradzie S. i jego alkoholowych słabostkach. Pan redaktor zdradził otóż „Lajkonikowi”, że to, o czym z rzadka już opowiada jego przyjaciółka na temat Karola Wojtyły w obrębie swojego mieszkania, jest niczym w porównaniu ze wspomnieniami snutymi bez obawy o podsłuch. Wyznał, że zapraszał ją do położonego w granicach Krakowa domku letniskowego, gdzie jeszcze nie tak dawno Irena K. chętnie wypoczywała i gawędziła przy dobrym trunku. Gdy agent zdołał nakłonić S. do sprowadzenia Ireny na działkę, „bardzo pragnąc poznać ją osobiście”, bezpieka przystąpiła do dzieła.

Przez dwie noce urządzili w domku red. S. studio telewizyjne. Kamera w telewizorze i regale z książkami, mikrofony wszędzie. Rozumieli, że jest to przedsięwzięcie jednorazowe, zakładając, iż Irena K. może pochwalić się nową znajomością ks. Bardeckiemu. Aby podwyższyć szansę powodzenia, wręczyli agentowi narkotykową miksturę, która z każdego milczka potrafiłaby uczynić niewyobrażalnego erudytę.

Choć Irena K. nie była uprzedzona o dodatkowym gościu, przyjęła obecność „Lajkonika” z ciekawością. Po godzinie atmosfera była już całkiem swojska. Lekko się usztywniła, gdy agent skierował rozmowę na wspomnienia o K. Wojtyle. Zgodnie z otrzymanym instruktażem, po kolejnej flaszce opuścił towarzystwo. Zrealizował się scenariusz, w którym przewidywali pozostawienie silnie pobudzonych starych znajomych bez obecności osoby trzeciej. I rzeczywiście, ci we własnym gronie rozmawiali bez zahamowań.

Spotkanie na działce przyniosło oczekiwane efekty. Były pikantne wspomnienia upojnych wieczorów, z których technicy w MSW zmontowali prawie godzinny film. Po projekcji dla ścisłego kierownictwa ministerstwa kasetę ówczesny szef czwartego departamentu, gen. Płatek, pieczołowicie umieścił w przekazywanej jak relikwia „z dyrektora na dyrektora”, najściślej strzeżonej teczce Karola Wojtyły. Klucze od sejfu miał tylko on. Znów czekali, świadomi, że wykorzystanie na zewnątrz „wywiadu z pozostawionymi w Polsce przyjaciółmi papieża” spali cennego agenta. Nawet nie próbowali przekonywać „Lajkonika”, żeby zechciał jeszcze wcielić się w Szarego Wilka.

Październik 1984 roku to śmierć ks. Popiełuszki. Afera rozbiła w puch wszelkie misterne kombinacje. Zostają aresztowani m.in. Piotrowski i Pietruszka, ludzie z kadry kierowniczej czwartego departamentu. Również gen. Płatek, jako człowiek bardzo skrupulatny, zaczął porządkować dokumenty dla następcy. Rozumiał, że jego dalszy los nie jest zbyt pewny, więc zwłaszcza teczka Wojtyły wodziła go na pokuszenie. Ale nie uległ. Czy zdradził komuś pomysł wykorzystania teczki – nikt nie pamięta. Nim został zdymisjonowany, dokonano – jak zgodnie twierdzi on i żona – zamachu na jego życie. 29 października 1984 r. podano mu do gabinetu posiłek przyniesiony ze specjalnej, „generalskiej” stołówki. Coś przeszkodziło w skonsumowaniu całego obiadu. Krótko później – jak opowiada – „rozpoczęły się gwałtowne bóle i torsje”. Doznał krótkotrwałej utraty przytomności, interweniowało pogotowie ratunkowe. Po kilku dniach protokolarnie przekazał zawartość sejfu swojemu następcy, sprowadzonemu z Katowic pułkownikowi Baranowskiemu. Uczulił go na ogromne znaczenie „relikwii”. Wkrótce nowy dyrektor Baranowski już nie żył.

Jako przyczynę zgonu podano zawał serca… A że u mężczyzny zdrowego jak koń – dodawać nie trzeba. Zawartość sejfu ewidencjonowała komisja, której skład wyznaczył minister Kiszczak.

Gen. Szczygieł – kolejny szef „kościelnego” departamentu – nie dostąpił już zaszczytu zetknięcia się z Wojtyłą in flagranti. Ślad po materiałach z życia papieża został zatarty przerwanym ogniwem w łańcuchu sukcesji. Pozostała jedynie pamięć ludzi, którzy uczestniczyli w opisanych wydarzeniach. A czy dokumentacja jeszcze istnieje? Komuś gwarantuje bezpieczeństwo, czy też dba o nią Kościół? Być może zdołamy kiedyś odpowiedzieć na te pytania.

Irena K. pilnowana była do końca swoich dni. Gdy odeszła, z wielu serc spadły kamienie. Jej nazwisko starannie usunięto z wszelkich kalendariów i biografii Jana Pawła II, choć jeszcze w 1978 r. była skarbnicą wiedzy dla ich autorów. Syn Adam, w dużej mierze dzięki własnym (odziedziczonym?) talentom, ale też dyskretnie wspierany przez Krk, zrobił niebanalną karierę w „Solidarności” w okresie jej narodzin. Na śmierć ks. Bardeckiego papież zareagował słowami: „Pomny na głębokie więzi, jakie łączyły mnie z księdzem Andrzejem, gorąco modlę się, aby Pan nagrodził go obficie…”.
__________________________________________________________________
Źródło:
FaktyiMity.pl Nr 37(132)/2002

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.