sobota, 10 maja 2014

FiM – Tajemnice papiestwa (3)


Papież i jego najbliżsi doskonale rozumieli, jak wielkim zagrożeniem dla pontyfikatu jest pozostawienie Ireny samopas…

Kardynał Wojtyła był pełen obaw, że Służba Bezpieczeństwa kiedyś weźmie wreszcie pod lupę jego przyjaciółkę, wykorzystując widoczne już gołym okiem upodobanie odstawionej na bok kobiety do alkoholu. Żeby zapobiec potencjalnemu niebezpieczeństwu, od 1975 r. ksiądzBardecki wraz z redaktorem Konradem S. zaczęli pilnowaćKinaszewskiej codziennie i na zmianę, od wczesnego rana do wieczora. W bezpiece powstał wówczas iście szatański plan…

Oto gdy usłyszeli z podsłuchu, że kobieta zamierza uporządkować swoje papiery z myślą o spisaniu wspomnień, w Departamencie IV MSW postanowili… napisać ich remake. Ściągnęli z Krakowa do Warszawy wszystkie stenogramy podsłuchanych rozmów, a nawet kupili sobie taką samą maszynę do pisania, nad którą mozoliła się Irena. Początkowo pracowali bez specjalnego entuzjazmu i wizji celu, aż wreszcie nastał pamiętny 16 października 1978 r., kiedy to Karol został papieżem…

„Poszłam do Ireny, żeby u niej posłuchać wyników głosowania popołudniowego. Byłam tam chyba o 18.40 i otworzyła mi Irena, zapuchnięta od płaczu i trzymająca się za głowę: »Wybrali go, wybrali Karola!«(…). Oglądaliśmy w opóźnionym dzienniku telewizyjnym podane przez Eurowizję błogosławieństwo i popłakaliśmy sobie trochę, Irena oczywiście najbardziej” – czytamy w liście pisanym nocą z 16 na 17 października 1978 r. przez Annę Turowicz do męża Jerzego, przebywającego wówczas w Rzymie założyciela i wieloletniego redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”.

Tego listu Anna nie wysłała Jerzemu pocztą, lecz skorzystała z uprzejmego pośrednictwa Ireny, która już dwa dni później, po ekspresowym rozpatrzeniu wniosku o paszport, pognała do Watykanu.

– Wydano jej paszport na żądanie Departamentu IV. Chcieli usłyszeć po powrocie najświeższe nowiny. Faktycznie – przywiozła mnóstwo cennych newsów i przez kilka dni opowiadała o nich ludziom z „TP” i ludziom z drugiej strony „drutów”. Synowi natomiast zwierzyła się, że w kwestiach ściśle osobistych Karol „kazał jej milczeć i słuchać we wszystkim Andrzeja”, czyli ks. Bardeckiego – wspomina ppłk Ch.

Po chwilowej euforii z uzyskania przez przyjaciela stałego zameldowania w Watykanie, Irena zrozumiała, że dla siebie straciła go na zawsze. Opiekunowie z najwyższym trudem kontrolowali jej zachowania. Jeszcze raz i drugi zabrał ks. Bardecki podopieczną do Castel Gandolfo, ale czymże była prywatna nawet audiencja wobec pięknej, choć coraz bardziej już odległej przeszłości! Tłumaczyli, prosili o rozwagę – wszystko jak grochem o ścianę, bo Kinaszewska coraz ostrzej „topiła smutki” i wyraźnie przyspieszyła prace nad tworzoną w tajemnicy przed otoczeniem autobiografią.

– Przed wyborem Wojtyły szło nam jak po grudzie, bowiem Irena dotarła dopiero w okolice 1965 roku. Po powrocie z pierwszej wyprawy do Watykanu miała takiego doła psychicznego, że gdy tylko trochę ochłonęła, zaraz zabrała się za pisanie. Lubiła sobie czytać fragmenty na głos, więc mieliśmy orientację w czym rzecz i na podstawie bieżącego nasłuchu oraz archiwalnych stenogramów tworzyliśmy równolegle remake jej pamiętnika – przyznaje płk J. z Departamentu IV.

Ks. Bardecki rozumiał, jak wielkim zagrożeniem dla pontyfikatu JPII jest pozostawienie Ireny samopas. Żądał od niej abstynencji i ograniczeń w przyjmowaniu gości pod jego nieobecność. Krzywił się już na wieść o spotkaniu z członkiem ich starej paczki, więc tym bardziej nie wchodziły w rachubę jakiekolwiek nowe znajomości. Wprowadzone przez niego restrykcje sprawiły, że nawet redaktor S. pojawiał się na Krowoderskiej coraz rzadziej.

Kobieta poczuła się towarzysko całkiem opuszczona i winą za to obarczała duchownego. W porywach złości obsypywała go najgorszymi wyzwiskami. Zwłaszcza wówczas, gdy w poszukiwaniu butelki przeglądał jej szuflady oraz domagał się wydania posiadanych przez Irenę wszelkich pamiątek związanych z Karolem. A przede wszystkim pisanych jego ręką listów.

– Pewnego razu ks. Andrzej zdołał wreszcie nakłonić Kinaszewską, żeby oddała mu swoje zbiory na przechowanie. Zdołała go jednak oszukać i ukryć kilka zdjęć oraz liścików. Tak przynajmniej twierdziła w jednej z późniejszych rozmów z synem – zastrzega płk J.

O tym, że w MSW istnieje – na bieżąco uzupełniany – drugi egzemplarz „pamiętnika” Ireny, wiedziało bardzo wąskie grono osób z szefem resortu gen. Czesławem Kiszczakiem na czele. Gdy na przełomie 1982 i 1983 roku rozpoczęto przygotowania do kolejnej wizyty JPII w Polsce (czerwiec ’83), ministerialni sztabowcy wymyślili, żeby na wszelki wypadek trzymać całą dokumentację na podorędziu.

– Nikt jednak nie miał wówczas nawet wyobrażenia, czy te papiery uda się jakoś w przyszłości spożytkować. Jest taka stara zasada: nie jest sztuką zdobyć informację, lecz umiejętnie ją wykorzystać. Najwyższymwładzom partyjno-państwowym bardzo zależało na spacyfikowaniu Wojtyły, ale w MSW nie było wówczas mądrego, który by wiedział, jak to rozegrać kartą Kinaszewskiej bez dekonspiracji podsłuchów.Instalacji de facto nielegalnych, z których w żaden sposób nie zdołalibyśmy się sensownie wytłumaczyć w razie wpadki – wspomina wicedyrektor Departamentu IV.

Z oszlifowaniem samego „pamiętnika” nie mieli większych problemów, ale cóż warte były takie zapiski bez dowodów rzeczowych w postaci wspólnych zdjęć Ireny i Karola oraz pisanych przez niego listów? Polecenie przygotowania operacji tajnego przejęcia owych materiałów z rąk ks. Bardeckiego otrzymał kpt. P. z Departamentu IV – naczelnik wydziału, w którym prowadzono sprawę „Triangolo”.

– Wydał mi je w połowie stycznia 1983 r. mój dyrektor gen. Zenon Płatek na wyraźne – jak to określił – „życzenie ministra i najwyższych władz państwowych”. Po tygodniu pobytu w Krakowie stwierdziłem, że spośród dwóch tajnych współpracowników mających naturalny dostęp do ks. Bardeckiego żaden nie zdoła wykraść mu papierów, choćby za cenę dekonspiracji. Jedynym sposobem realizacji zadania było wejście do mieszkania pod nieobecność lokatora. Co gorsza: tylko w biały dzień, forsując najpierw drzwi do wspólnego korytarza, skąd dopiero prowadziła droga do lokali zamieszkiwanych przez Bardeckiego, dwóch innych księży (emeryta codziennie odprawiającego msze u pobliskich zakonnic oraz młodego – stosunkowo rzadko bywającego w domu) i ich gosposię. Księża mieli stałe zajęcia, natomiast gosposia wychodziła nieregularnie i tylko na zakupy. W trakcie kilkudniowej obserwacji ani razu nie zdarzyło się, aby wszyscy lokatorzy jednocześnie opuścili mieszkanie na placu Sikorskiego (na zdjęciu). Tajne wejście wyglądało wówczas na niemożliwe, ale poprosiłem jeszcze gen. Płatka o podesłanie mi specjalisty z Departamentu Techniki, żeby ocenił, ile czasu będzie potrzebował na otwarcie wszystkich drzwi. Stwierdził, że wystarczą mu 3 minuty bez hałasu, a 30 sekund, przy pełnej swobodzie. Po powrocie do Warszawy we wnioskach pisemnego sprawozdania sugerowałem, aby poczekać do okresu urlopowego. Dłuższa nieobecność choćby jednego lokatora zdecydowanie zwiększała szansę penetracji mieszkania ks. Bardeckiego. Niestety, minister nawet nie chciał słyszeć o czekaniu do lata, więc kilka dni później przystąpiliśmy do „planu B”, czyli dzieła pod „banderą” włamywaczy – przyznał przed kilkoma laty w rozmowie z „FiM” były oficer SB.

Jego słowa potwierdza „Notatka służbowa” opatrzona klauzulą „tajne spec. znaczenia” i datą „26 stycznia 1983 r.” adresowana do głównego szefa techników „Towarzysza Dyrektora Departamentu »T« – w miejscu”. Oto jej fragment:  „Figurant zamieszkuje przy placu Sikorskiego 14 m. 4. Wejście wymaga dwóch otwarć: z klatki schodowej do wspólnego korytarza (pierwsze), skąd wiedzie droga do lokalu figuranta (drugie). Zamki w drzwiach: standardowy Yale oraz podklamkowy. Przewidywany przez Dep. IV termin: początek lutego. Według informacji przekazanych przez tow. P., może ulec zmianie z uwagi na trudności z jednoczesnym wyprowadzeniem figuranta oraz 3 lokatorów bezpośrednio z nim sąsiadujących (wspólny korytarz). Są to dwaj księża (73 i 32 lata) mający stałe, lecz nie nakładające się czasowo zajęcia, oraz nieregularnie wychodząca na zakupy kobieta(gosposia) w wieku ok. 60–65 lat…”.

– W lutym 1983 roku mieliśmy realizować pod tym adresem w Krakowie robotę dla Departamentu IV. Zastrzegli, że naszym zadaniem będzie tylko otwarcie zamków i upozorowanie włamania. Prościutka sprawa, jednak nie zdołali wyprowadzić lokatorów. Nie wiem, co tam dokładnie chcieli znaleźć, ale nasz oddelegowany pracownik relacjonował mi, że dokładnie wiedzieli, w której szafce szukać. Dopiero po latach dowiedziałem się od mojego szefa generała Andrzeja Kalinowskiego, że miały to być jakieś haki na papieża – wyjaśnia autor notatki.

W kolejnym wyjeździe do Krakowa kapitanowi P. towarzyszyło dwóch pracowników z jego wydziału i specjalista-włamywacz. Ich pierwsze podejście spaliło na panewce. Gosposia otrzymała wezwanie do pilnego, osobistego stawiennictwa w ZUS-ie. Wskazano jej termin, w którym wszyscy trzej księża mieli zaplanowane zajęcia. Miejscowy Wydział „B” (obserwacja) przejął nad nimi kontrolę i oficerowie tylko czekali, aż gosposia opuści mieszkanie. Tymczasem kobieta nie zareagowała na wezwanie. Trzy dni później wyjaśniła wysłanej przez bezpiekę „pracownicy opieki społecznej”, że nie przyszła, bo… nie wiedziała po co! Zgodziła się odwiedzić urząd w kolejnym, dogodnym dla „włamywaczy” terminie. Gdy ci powtórzyli przygotowania, gosposia faktycznie wyszła do ZUS-u, ale… ksiądz emeryt lekko zaniemógł i zrezygnował z porannej mszy u zakonnic!

– P. porozumiewał się z Warszawą, korzystając z szyfrowanej gorącej linii w gabinecie naczelnika krakowskiego Wydziału IV. Pamiętam, jak centrala zareagowała na informację o drugim nieudanym podejściu. Gdy któryś z generałów pieklił się i krzyczał: „Podpalcie w nocy tę kamienicę i wejdźcie oficjalnie, ratować mieszkańców i »nasz« dobytek”, P. nie wytrzymał i odszczeknął, że owszem wejdzie, jeżeli tamten sam tu przyjedzie i podpali. Ponieważ ponawianie prób wyprowadzenia współlokatorów ks. Bardeckiego groziło rozbudzeniem niepotrzebnych podejrzeń lub wręcz dekonspiracją, zaś na naturalną okazję mogliśmy tam czekać do usranej śmierci, P. postanowił, że odbijamy i definitywnie wracamy do domu – mówi oficer biorący udział w operacji.

Jednak czerwiec zbliżał się nieubłaganie i żądni haków na Wojtyłę generałowie wyciągnęli z szuflady „plan C”...
___________________________________________________________________
Źródło:
FaktyiMity.pl Nr 41(501)/2009


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.